poniedziałek, 8 października 2012

Beata Pawlikowska, Blondynka na językach - niemiecki. Wydawnictwo G+J Gruner + Jahr


Ponoć mężczyźni wolą blondynki. Czy wolą je także uczniowie?

Nawet jeśli nie, najsłynniejsza polska blond podróżniczka zrobi wszystko, by tak było. 

Śmiało i nieco zalotnie spogląda z okładki książki, która tym razem nie opowiada o trudach wędrówki przez dżunglę. To kurs rozmawiania w języku obcym. Bijąc się w pierś przyznaję, że pomyślałam sobie o pani Beacie brzydko. Być może wylazło ze mnie stereotypowe polactwo i głęboko zakorzenione przekonanie, że jak ktoś zaczyna odcinać kupony od wcześniejszych dokonań, to kolejne przedsięwzięcia będą obliczonym na zysk bezwartościowym chłamem.

I gdyby nie swobodne nurzanie się w rogu obfitości, jakim jest pobliska „Tania Książka”, nie dane byłoby mi się przekonać, że nie mam racji. Jednak co 12 złotych, to nie 30, więc postanowiłam zaryzykować. I może nie rozbiłam banku, ale nie towarzyszy mi uczucie niesmaku jak tym, którzy zaufali literackiemu talentowi Ibisza, Cichopek czy Kwaśniewskiej.

Ale czym udział Pawlikowskiej, bądź co bądź  dziennikarki, a nie metodyka nauczania języków obcych czy chociaż nauczycielki, różni się od lansu Krzysztofa - kulturysty, Jolanty - bezowej specjalistki i Kasi - sexy mamy?

Wikipedia donosi, że podejmowała studia w dziedzinie hungarystyki i anglistyki (co jednak nie świadczy o tym, że je skończyła...Ale o zamiłowaniu do studiów językowych świadczy jak najbardziej!), a tak zwany chłopski rozum podpowiada, że jako podróżniczka musiała zmierzyć się z niejednym problemem komunikacyjnym. 

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wylazł z niej dziennikarski sznyt – szczególnie widoczny w niemal bajkowym opisie polecanej przez nią metody. „Całkiem nowej”, „instynktownej”, „zero gramatyki, zero wykuwania (sic!) słówek, zero odmian czasowników, które trzeba na pamięć wbić sobie do głowy”. 

No patrz pani! To da się „szprechać" bez uczenia słówek? Słyszałam coś o takiej metodzie –  „słownik pod poduszkę”, czasem zeszyt. Szczególnie przydatne przed sprawdzianem, kiedy już naprawdę nic nie pomaga. U mnie nie zadziałało, może miałam jakąś wiedzonieprzepuszczalną pościel. Kto wie? 

Tyle lat nauki poszło na marne! Skandal. Gdy już zanurzałam się w otchłań rozpaczy, a właściwie brodziłam w niej po kostki, dotarło do mnie, że to jednak nie może być prawda. 

Bo skoro przysłowia są mądrością narodu, to należy ufać tym wszystkim „bez pracy nie ma kołaczy”, „pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki” czy swojskiemu „ohne Fleiß kein Preis”.

I miałam rację, bo choć Beata Pawlikowska cośtam bajdurzy o innowacyjności, o tym jak to języka obcego można się uczyć na zasadzie logicznej układanki, to swoją twarzą i nazwiskiem firmuje klasyczną książkę do nauki języka obcego z wielce pomocnym dodatkiem w postaci płyty CD z jej kojącym głosem.

I nawet jak sto razy powtórzy, że jest inaczej, to tak nie jest. Zatem – do sedna.
Niepozorna książeczka wydrukowana starannie na papierze zwanym przez specjalistów chamois, a przez zwykłych śmiertelników „żółtawą taniochą”, dzieli się na pięć poziomów. Strona po stronie zdobywamy coraz to nowe umiejętności:

I. Podstawowe wyrażenia i zdania, tłumaczone przez lektora. Zadaniem ucznia jest ich tłumaczenie z polskiego na niemiecki.
II. Polega na powtarzaniu całkowicie potocznym językiem fragmentów z poziomu I. Tłumaczenie z niemieckiego na polski.
III. Zdania złożone z już poznanych elementów - z polskiego na niemiecki.
IV. Krótkie opowiastki z dołączeniem nowych słówek i wyrażeń - znów z polskiego na niemiecki.
V. Egzamin polegający na udzieleniu lektorowi na pytanie - całość po niemiecku. 

Autorka, czy też należałoby powiedzieć "propagatorka", zapewnia, że przejście tych pięciu kroków pozwoli bez trudu nauczyć się mówić i rozumieć.
Zanim to jednak nastąpi musisz powtórzyć na głos czytane przez lektora zdania i nauczyć się ich na pamięć (zaraz zaraz... czyżby – ordynarnie mówiąc – wkuć? Przecież miało tego nie być?!). Można się też uczyć bezpośrednio z książki, w tym celu polskie wersje zdań umieszczono po lewej stronie, a ich niemieckie odpowiedniki po prawej (myk myk, zasłaniamy karteczką i odpytujemy sami siebie). Po zapoznaniu się z  listą słówek (zdaje się, że również tym pogardzała jeszcze w przedmowie podróżniczka?) należy bezwzględnie wypowiedzieć je na głos, bo tylko w ten sposób na pewno się  je zapamięta

I choć metoda nie jest nowa, a sama książka nie pozwala wzbić się na wyżyny retoryki godne Arystotelesa, to doda nam pewności siebie w kontakcie z Helgą z warzywniaka czy kelnerem Klausem. Bo przecież nie zawsze chodzi o to, żeby w języku obcym wyartykułować swoje zdanie o nierelatywistycznej mechanice kwantowej. Czasem po prostu szukamy toalety w środku Monachium. I nie ma czasu na szperanie w słowniku. Dzięki „Blondynce na językach" wszystko mamy w głowie –  nawet jeśli tylko na poziomie „Wo ist eine Toilette?".   

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Darmowy Katalog Stron Katari.pl