Ponoć mężczyźni wolą blondynki. Czy wolą je także
uczniowie?
Nawet jeśli nie, najsłynniejsza polska blond
podróżniczka zrobi wszystko, by tak było.
Śmiało i nieco zalotnie spogląda z okładki książki,
która tym razem nie opowiada o trudach wędrówki przez dżunglę. To kurs
rozmawiania w języku obcym. Bijąc się w pierś przyznaję, że pomyślałam sobie o
pani Beacie brzydko. Być może wylazło ze mnie stereotypowe polactwo i głęboko
zakorzenione przekonanie, że jak ktoś zaczyna odcinać kupony od wcześniejszych
dokonań, to kolejne przedsięwzięcia będą obliczonym na zysk bezwartościowym
chłamem.
I gdyby nie swobodne nurzanie się w rogu obfitości,
jakim jest pobliska „Tania Książka”, nie dane byłoby mi się przekonać, że nie
mam racji. Jednak co 12 złotych, to nie 30, więc postanowiłam zaryzykować. I
może nie rozbiłam banku, ale nie towarzyszy mi uczucie niesmaku jak tym, którzy
zaufali literackiemu talentowi Ibisza, Cichopek czy Kwaśniewskiej.
Ale czym udział Pawlikowskiej, bądź co bądź dziennikarki, a nie metodyka
nauczania języków obcych czy chociaż nauczycielki, różni się od lansu
Krzysztofa - kulturysty, Jolanty - bezowej specjalistki i Kasi - sexy mamy?
Wikipedia donosi, że podejmowała studia w dziedzinie
hungarystyki i anglistyki (co jednak nie świadczy o tym, że je skończyła...Ale
o zamiłowaniu do studiów językowych świadczy jak najbardziej!), a tak zwany
chłopski rozum podpowiada, że jako podróżniczka musiała zmierzyć się z
niejednym problemem komunikacyjnym.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wylazł z niej
dziennikarski sznyt – szczególnie widoczny w niemal bajkowym opisie polecanej
przez nią metody. „Całkiem nowej”, „instynktownej”, „zero gramatyki, zero
wykuwania (sic!) słówek, zero odmian czasowników, które trzeba na pamięć wbić
sobie do głowy”.
No patrz pani! To da się „szprechać" bez uczenia
słówek? Słyszałam coś o takiej metodzie –
„słownik pod poduszkę”, czasem zeszyt. Szczególnie przydatne przed
sprawdzianem, kiedy już naprawdę nic nie pomaga. U mnie nie zadziałało, może
miałam jakąś wiedzonieprzepuszczalną pościel. Kto wie?
Tyle lat nauki poszło na marne! Skandal. Gdy już
zanurzałam się w otchłań rozpaczy, a właściwie brodziłam w niej po kostki,
dotarło do mnie, że to jednak nie może być prawda.
Bo skoro przysłowia są mądrością narodu, to należy
ufać tym wszystkim „bez pracy nie ma kołaczy”, „pieczone gołąbki nie lecą same
do gąbki” czy swojskiemu „ohne Fleiß kein Preis”.
I miałam rację, bo choć Beata Pawlikowska cośtam
bajdurzy o innowacyjności, o tym jak to języka obcego można się uczyć na
zasadzie logicznej układanki, to swoją twarzą i nazwiskiem firmuje klasyczną
książkę do nauki języka obcego z wielce pomocnym dodatkiem w postaci płyty CD z
jej kojącym głosem.
I nawet jak sto razy powtórzy, że jest inaczej, to tak
nie jest. Zatem – do sedna.
Niepozorna książeczka wydrukowana starannie na
papierze zwanym przez specjalistów chamois, a przez zwykłych śmiertelników „żółtawą
taniochą”, dzieli się na pięć poziomów. Strona po stronie zdobywamy coraz to
nowe umiejętności:
I. Podstawowe wyrażenia i zdania, tłumaczone przez
lektora. Zadaniem ucznia jest ich tłumaczenie z polskiego na niemiecki.
II. Polega na powtarzaniu całkowicie potocznym
językiem fragmentów z poziomu I. Tłumaczenie z niemieckiego na polski.
III. Zdania złożone z już poznanych elementów - z
polskiego na niemiecki.
IV. Krótkie opowiastki z dołączeniem nowych słówek i
wyrażeń - znów z polskiego na niemiecki.
V. Egzamin polegający na udzieleniu lektorowi na
pytanie - całość po niemiecku.
Autorka, czy też należałoby powiedzieć
"propagatorka", zapewnia, że przejście tych pięciu kroków pozwoli bez
trudu nauczyć się mówić i rozumieć.
Zanim to jednak nastąpi musisz powtórzyć na głos czytane
przez lektora zdania i nauczyć się ich na pamięć (zaraz zaraz... czyżby –
ordynarnie mówiąc – wkuć? Przecież miało tego nie być?!). Można się też uczyć
bezpośrednio z książki, w tym celu polskie wersje zdań umieszczono po lewej
stronie, a ich niemieckie odpowiedniki po prawej (myk myk, zasłaniamy karteczką
i odpytujemy sami siebie). Po zapoznaniu się z listą słówek (zdaje się,
że również tym pogardzała jeszcze w przedmowie podróżniczka?) należy
bezwzględnie wypowiedzieć je na głos, bo tylko w ten sposób na pewno się
je zapamięta
I choć metoda nie jest nowa, a sama książka nie
pozwala wzbić się na wyżyny retoryki godne Arystotelesa, to doda nam pewności
siebie w kontakcie z Helgą z warzywniaka czy kelnerem Klausem. Bo przecież nie
zawsze chodzi o to, żeby w języku obcym wyartykułować swoje zdanie o
nierelatywistycznej mechanice kwantowej. Czasem po prostu szukamy toalety w
środku Monachium. I nie ma czasu na szperanie w słowniku. Dzięki „Blondynce
na językach" wszystko mamy w głowie – nawet jeśli tylko na poziomie „Wo ist eine
Toilette?".